Zachodnią część miasta skrywał gęsty mrok. Jedyne źródło światła, to
lamy impali, którą jechałem. Dziś dzień był całkiem udany. Zabity stwór,
którego śledziłem od dwóch dni. To właśnie on mnie doprowadził do ich
roju. Katedra w której mieszkają jest jak na wyciągnięcie dłoni. Odkryty
atak byłby głupotą, postanowiłem więc powoli wybijać ich. Sztuka po
sztuce. A gdy ostatecznie ich osłabię, wyjawię ich ludziom. Czyż nie
plan idealny? Mieszkają tu głównie młodziaki, osoby które ledwie
ukończyły (albo jeszcze nie) osiemnaście lat. Łatwe cele, nawet nie
spostrzegą się, kto ich załatwił. Zatrzymałem się dopiero na skraju
lasu, który zbyt przyjaźnie nie wyglądał. To będzie ciekawe. Wyszedłem z
mojego ukochanego autka, klepiąc je lekko po masce.
- Moje cudeńko - Mruknąłem troskliwie, czego powodem było, że ostatnio
miała wypadek i cały tydzień spędziłem naprawiajając ją własnymi rękami.
Otworzyłem pewnym ruchem bagażnik, którego zawartość mogłaby
pozazdrościć armia. Był tam mój mały arsenał broni: pistolety różnej
maści, naboje srebrne, zwykłe i z soli, noże, scyzoryki, flamaster i
wiele, wiele innych. Wziąłem rewolwer Colt na srebrne naboje i dwa noże
do samoobrony. Tak na wszelki wypadek. Oh, prawie zapomniałbym o
naładowaniu rewolweru. Szybko naprawiłem błąd, po czym zagłębiłem się w
las, szukając oznak życia.
Dwa razy prawie bym dostał zawału, kolejno przez sarnę i zająca. "Skup
się, idioto". Wtedy wyczułem zmysłami kobietę-kota. Słodko. Wyszedłem
spośród drzew, dokładnie za nią. Celowałem prosto w jej głowę.
- Zdawało mi się, ze widziałem kotecka. Dobze mi się zdawało. Widziałem
kotecka - Przedrzeźniałem Tweety'ego z bajki Zwariowane Melodie.
Odwróciła się w moją stronę. Była niewiele niższa ode mnie, była bladą
szatynką o kręconych włosach.
(Kath?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz