Spojrzałem na Max, która westchnęła głęboko. Martwiła się o tą dziewczynę, przecież nie wiadomo czy przypadkiem jakiś X5 lub X6 nie przyłączył się do tej bandy popaprańców. Max jednak dała za wygraną i rozejrzała się. Coś mnie jednak gnębiło.
- Max, od kiedy to ty tutaj rządzisz? - spytałem. Uniosła na mnie swój wzrok i skrzyżowała ręce na piersi. No tak. Zapomniałem. To Ben'a lubi, ja ją wkurzam. Jakoś mi to nie przeszkadzało, dlaczego miałoby? Mnie to i tak nie interesuje.
- Odkąd nie ma Zack'a - rzuciła obojętnie. Kiwnąłem głową. Zack, z tego co wiem, był przywódcą w jej oddziele. No przecież nie Ben - Wszyscy na górę! - krzyknęła, słysząc jak przygotowują się do wejścia. Ci źli, oczywiście.
Wszyscy zaczęli wchodzić na górę oprócz nas, bo Max nas zatrzymała.
- Joshua, zajmij się Katheriną - wydała polecenie. Tak, Max to urodzona przywódczyni. Ja też, ale nie chciało mi się kłócić.
- Co?! - oburzyła się Kath.
- Nie masz przeszkolenia wojskowego, nie martw się, nie będziesz jakoś pod lufą. Po prostu on z łatwością powali wszystkich. A Alec i Ben są bardziej potrzebni tutaj.
Po kilku chwilach oporu, weszła na górę.
- Do czego Ci jestem potrzebny, szefowo? - rzuciłem kpiąco. Ben się zaraz zjawił koło nas, stając w bezpiecznej odległości od nas oboje.
- Po pierwsze, nie zabijamy. Zrzucą to na nas, mutanty mówiąc jakimi to jesteśmy potworami. Po drugie... Czy sufit jest wytrzymały? - spytała. Kiwnąłem głową.
*Dziesięć minut później*
Przygotowaliśmy się do.... ataku. Ja, Max, Ben i trzech innych byliśmy na... suficie. A dokładniej, na belkach pod sufitem. Wtedy wtargnęło tu kilkoro strażników z Manticore. Powoli przemierzało pokój, a my się przesunęliśmy tak, by obezwładnić przynajmniej jednego. Ben zniknął w innym pomieszczeniu, podążając śladem czterech ludzi. I wtedy, Max dała znak. Ok, skok w dół nie był straszny, sama walka krótka i pięciu facetów z którymi walczyłem padło na ziemię. Co za marne istoty, wystarczyło jedynie parę kopniaków i jedno uderzenie. W milczeniu powoli w bojowej pozycji wszedłem do pomieszczenia gdzie powinien być Ben. Zaraz jednak wyprostowałem się, widząc jak czterej mężczyźni leżą na ziemi, martwi. Wszyscy mieli podobne obrażenia. Ręce (lub jedną rękę) wyrwane ze stawów, połamane lub wręcz zmiażdżone karki i parę innych obrażeń. I wszyscy nie mieli zębów. Kiedy on powyrywał im zęby? Tak, jego wizytówka. Powyrywane zęby. Dlatego Max mówiła, że bawi się w dentystę. Boże... Tak jakby ktoś zapomniał, że Ben jest potworem.
- Chodź - szepnąłem. Nawet ja bym czegoś takiego nie zrobił. A oni najpewniej żyli, kiedy robił swoją "operację" na ich zębach.
Wbiegliśmy na górę, jeszcze powalając dwóch atakujących nas gości. Żaden z nich nie zdążył nawet wystrzelić kuli. Na górze, szykowaliśmy się dalej. Cała walka poszła gładko. Pozbyliśmy się tych natrętów. Stałem oparty o ścianę w holu i wypatrywałem Katheriny. Ben, z tego co zauważyłem został ranny i siedziała przy nim Max, opatrując go. Rozmawiali, on o czymś zawzięcie opowiadał. Czasem się śmieli, czasem poważnieli ale było widać, że Ben'owi sprawia to frajdę. Po chwili dostrzegłem Katherinę. Podszedłem do niej z uśmiechem.
- Cześć, kociaku.
Wtedy kątem oka, dostrzegłem jak podchodzi do nas Joshua.
- Eh. Joshua i Max idą. - powiedział. Jak Kali z "W pustyni i w puszczy". Kali to, Kali tamto. Jak można mówić o sobie w trzeciej osobie? Kiwnąłem głową.
- Pa, wielkoludzie.
- Pa, średnioludzie - odpowiedział i odszedł. W ogóle wszyscy odeszli. Został jedynie Ben.
- Nie idziesz z nimi? - zagadałem do Ben'a. Pokręcił głową, ale było widać, że chciałby iść. Mimo to, nie poszedł. Nie będę się wgłębiać w jego psychikę.
- Powinniśmy już iść - powiedział i odeszliśmy.
*Kilka godzin później*
Siedziałem w barze, pijąc kolejną już dzisiaj butelkę whiskey. Cholerna zmutowana tolerancja na procenty. Muszę to zrobić?
Muszę.
Muszę.
Muszę.
Nie, to mnie jakoś nie przekonuje. A jednak... Lepiej żeby teraz trochę pocierpiała i zapomniała o mnie lub pamiętała o mnie jako o zimnym draniu niż później cierpiała, tęskniąc. Albo co gorsza, oglądała moją śmierć. Czy to przez Manticore, czy przez np. nieudane wygonienie demona. Oh... tak bardzo ją kocham. I znów mi się dostało przez to.
Katherina podeszła do mnie. Umówiliśmy się tutaj, teraz. Odwróciłem się do niej z przylepionym sztucznym uśmiechem. Nie mogę przełożyć tego? Nie. Muszę to zrobić dziś.
- Cześć, Kath - rzuciłem.
- O co chodzi? - spytała, siadając koło mnie i opierając się o barek. Zaczyna się. Wyłączyłem w sobie wszelkie dobre emocje, przełączając się na tryb "dupek".
- O nas... To koniec - powiedziałem, jakbyśmy gadali o powietrzu - Nie lubię się przywiązywać.
- Co ty mówisz? - spytała, marszcząc brwi.
- To nie ma sensu.
- Co?
- To wszystko. My. Nie chcesz ze mną chodzić, z wzajemnością. Łudzisz się, że jestem tym samym gościem którego poznałaś na tej wyspie, a ja... Oh, jeszcze nie wiesz? Wykorzystałem to. Wykorzystałem Ciebie i Twoją miłość do gościa który nie istnieje. To wszystko kłamstwo. Bawiłem się tobą, a ty mi na to pozwalałaś. Byłaś moją zabawką, darmowym teatrzykiem, prywatnym kinem. Jesteś taka naiwna, niewinna. Sama się o to prosiłaś - zaśmiałem się.
- Alec...
- Nie rozumiesz? Kłamałem. Z wszystkim, kłamałem. Nawet nie wiesz, ile dziewczyn nabiera się na takie bajery.
- Dymaj się! - krzyknęła, nie wiem czy zła, czy zrozpaczona. Miałem ochotę krzyknąć "Katherino, muszę to zrobić, siedzi we mnie demon i nie chcę Cię skrzywdzić!" niczym w taniej komedii romantycznej. Nie mogłem jednak tego zrobić. Wtedy by zaczęło się "pomogę Ci, przejdziemy przez to". A ja nie chcę. Nie chcę przez to przechodzić. Nie mogę, nie mam na to czasu. A mój czas ucieka. Przepraszam Cię Katherino za to, co zaraz powiem...
- Zrobiliśmy to i to nie raz, kotku - rzuciłem i uśmiechnąłem się kpiąco. I wtedy dostałem od Katheriny w twarz. Uderzyła mnie otwartą dłonią w prawy policzek. Spojrzałem na nią, pocierając obolałe miejsce. Oh, dobrze. Ma mnie za drania. Tylko dlaczego to tak boli? I wcale nie mówię o policzku. Tak bardzo chciałem ją przytulić i osuszyć jej łzy. Ale nie mogłem. Nie mogłem pójść na żywioł, zostać z nią. Założyć rodzinę i żyć długo i szczęśliwie. Nie mogłem. Kiedy ostatni raz poszedłem na żywioł, ktoś umarł. Nie chciałem znowu tego powtarzać.
- Żegnaj, naiwny kociaku - powiedziałem znów z tym uśmiechem i odszedłem. Gdy tylko zniknąłem z jej pola widzenia, moje oczy się zaszkliły a uśmiech znikł. Cały czas powtarzałem sobie "musiałem" jednak to nic nie pomogło. Wróciłem do swojego domku na wysypisku, będąc już jedynie cieniem dawnego Alec'a. Wszedłem do domu i skierowałem się do łazienki. Przemyłem twarz wodą. To już koniec. Uniosłem wzrok na lustro. Ta twarz. Ta osoba. Ten koleś, który tak zranił Kath, zabawił się jej uczuciami. Był draniem. Nie wytrzymałem z złości i z całej siły uderzyłem w taflę lustra. Szkło pękło i spadło do umywalki, raniąc moją pięść. Ale przynajmniej już nie widziałem go. Nie widziałem siebie. Mojego największego wroga. Stałem tak i złość zastąpiły wyrzuty sumienia. I nie tylko, gdyż moje myśli zaatakował ten gówniany demon. Słyszałem jego kpiący głos.
"I co ty sobie myślałeś? Jesteś NIKIM. Nic nie wartym śmieciem! Powinieneś spłonąć wraz z większością śmieci z Manticore". Jęknąłem i zsunąłem się na podłogę, zasłaniając swoje uszy dłońmi. Nic to nie dało.
(Katherina?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz