Dziwnie jest się tu znajdować. Znam większość twarzy, mam do nich dobrą pamięć. A oni? Wydają się spokojni, jakby po długiej przerwie znów byli w domu. Prane mózgu? Zapewne. To z lekka przerażające, ale taka jest Manticore.
Pobudka o trzeciej, trzy godziny wcześniej niż normalnie. Powód? Ćwiczenia w terenie, wymagające takiej właśnie pory dnia. Poskutkowało to tym, że o siódmej, wtedy gdy jest musztra, połowa z nas padała i zasypiała w losowych miejscach, niczym po imprezie. Na stołówce zamiast gwaru rozmów, była błoga cisza. Nie dali nikomu spać, przecież wstając nawet o drugiej można normalnie funkcjonować. Po stołówce, biegiem na musztrę. Plac to duży, betonowy kwadrat ogrodzony wysoką na trzy metry, metalową siatką na której szczycie był drut kolczasty. Po stronie wschodniej i południowej były szare, betonowe budynki w kształcie kloców, a po zachodniej i północnej las w którym mieliśmy zajęcia w terenie, głównie strategię i przetrwanie. Ustawiliśmy się w szeregach od północnej strony placyku, a oficera nadal śladu nie ma. Łatwo było ich poznać. Ciemnozielone, jednolite stroje, czapki na głowach. Zanim oficer przyszedł, rozejrzałem się jeszcze. Pełno mężczyzn i kobiet, w wieku naprawdę różnym. Znaczy w moim szeregu były tylko X5, przed nami jak i za nami to samo. Wszyscy jak klony. Te same czarne, ciężkie buty, te same bojówki w jasnym moro, te same blado błękitne koszulki. Zero podziału na ciuchy męskie i damskie, jedynie rozmiarami się różniły. Tutaj nie było czegoś takiego, jak widoczny podział. Dziewczyny były dokładnie tak samo traktowane, nikt tutaj się nawet by nie zawahał by uderzyć swoją rówieśniczkę prosto w szczękę. Wspólne prysznice, wspólne łazienki, czasem wspólne pokoje (choć my, X5 mamy już osobno, pojedynczo małe pokoiki), wspólne treningi. Stanąłem na baczność, gdy oficer się przechadzał pomiędzy szeregami. Niektórzy mieli pecha i dostali się na celownik, tak jak pewien niewiele młodszy chłopak jakieś trzy osoby w prawo. Niestety, oficer postanowił się na kimś wyżyć.
- Co to za wytytłane buty?! - Jak każdy żołnierz, mówił donośnym, głośnym głosem, ale teraz to krzyczał patrząc z góry na nieszczęśnika, który jednak trwał niewzruszony. Nie dlatego, że taki był. Gdyby okazał emocje, oberwało by mu się bardziej. Tak, miało mu się oberwać za brudne buciory - Nie szanujesz siebie i swojej jednostki! Do kanceru, już!
Został zabrany do kanceru, a oficer kontynuował przechadzkę, przyglądając nam się. Zaraz jednak na plac weszła ta blondynka i gestem oddelegowała dupka. Sama przeszła się, aż zatrzymała się przede mną. Stałem na baczność, patrząc się przed siebie. Nie w nią, nie w jej oczy. Przed siebie, tak jak stać powinienem. W końcu każde moje nieposłuszeństwo może się odbić na Kath, lepiej więc być grzecznym i spokojnym, mimo, że miałem ochotę ją udusić gołymi rękami.
- Twój numer - zażądała odpowiedzi, w trybie rozkazującym. Znała mój numer, ale sprawdzała mnie. Jeszcze miesiąc temu odpowiadałem zawzięcie "nazywam się Alec!" dopóki nie zamknęła mnie w ciasnym.. czymś, które okazało się zmniejszać. Znaczy podłoga i sufit się do siebie przysuwały. Wyszło na to, że w końcu siedziałem w na pewno nie naturalnej pozycji. Przez tydzień. Bez jedzenia, picia, przestrzeni do życia. Może lepiej powiedzieć jej ten cholerny numer.
- Cztery dziewięć cztery - powiedziałem bez zająknięcia. Uśmiechnęła się.
- Mnie nie oszukasz, wiem co myślisz - stwierdziła. Odeszła. Reszta musztry przebiegła spokojnie. To co zawsze: wykonywanie rozkazów. Potem rozgrzewka i walka wręcz. Po pierwszym tygodniu ćwiczeń, moje mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Zbyt długo nie ćwiczyłem. Teraz już jednak było wszystko dobrze, radziłem sobie nieźle, nawet bardzo nieźle.
Właśnie zmierzaliśmy do wyjścia z placu, do lasu na zajęcia z strategi. Było to niczym zabawa: dwa oddziały walczą z sobą, próbując zdobyć flagę którą ma któraś z drużyn. Proste zadanie? Nie koniecznie. Wszystkie ruchy były dozwolone, oprócz zabójstwa. Mogliśmy sobie łamać kości, rozcinać się nawzajem, ranić, torturować, wszystko co dusza zapragnie. Jednak kiedy zmierzałem do wyjścia, z jednej strony boiska na drugie, zauważyłem... Katherine. Właśnie stała po drugiej stronie Placu, od strony budynków. Ona.. ona tam stała. Specjalnie teraz ją wypuścili: kiedy ja miałem iść. Nie przewidzieli, że będą malutkie opóźnienia. Niewiele myśląc, podbiegłem do niej i ją przytuliłem. Rozpęd zrobił swoje i razem dosyć wolno zrobiliśmy kilka kroków, ona do tyłu ja do przodu. W końcu natrafiliśmy na siatkę. Przytulałem ją mocno, wplątując palce prawej ręki w jej włosy, a drugą mając na jej plecach. No, nieźle urósł jej brzuch, ale teraz nawet nie miałem czasu by jakoś się na tym skupić.
- Katherina - odetchnąłem z ulgą, po raz pierwszy od dwóch miesięcy się uśmiechając. Lekko, bo gdy tylko to zrobiłem, trochę mnie bolała twarz. Co z tego. Miałem w ramionach mojego małego kotka. Ona również mnie przytuliła. - Martwiłem się o Was. Bardzo.
- Cztery dziewięć cztery - rozległ się głos. Zignorowałem go, nie chcąc puszczać jej. Ja się wychowałem w Manticore, byłem przyzwyczajony do takiego życia, ale jak ona może się czuć? Eh... Nie. Nie pozwolę, by moje dziecko się tu wychowało.
Odsunąłem się od niej na kilka centymetrów i pocałowałem ją, namiętnie i przeciągle. Oj, oberwie mi się za to od oficera. Już czułem na sobie dziwne spojrzenia innych. Romansowanie, nawet drobne czułość, ba, nawet przytulanie się było zabronione, seks był dozwolony jedynie w celach naukowych. W końcu mieliśmy być zimni, zdystansowani. A ja? Właśnie plułem im w twarz takim zachowaniem. Tutaj mnie przecież nie ukarzą, najwyżej wyląduje znów w izolatce.
- Muszę iść - powiedziałem, niechętnie się odsuwając. - Możesz wychodzić na dwór?
- Tak.
- Co ile?
- Trzy dni.
- Za trzy dni - pożegnałem się z nią i ponownie pocałowałem.
*Siedem dni później*
Dziś o szóstej czterdzieści zostałem wypuszczony z izolatki. Dosyć krótko mnie trzymali, jak na złamanie dwóch punktów regulaminu. Po pierwsze, opuściłem miejsce zbiórki. Po drugie, złamałem zakaz o czułościach. No proszę.
Jedyne co mnie gnębiło, to to, że przegapiłem dwa spotkania z Katheriną. Postanowiłem więc wykorzystać pewną wiedzę. Otóż jeden z strażników uwielbia witaminy, którymi nas karmią. Przez pół miesiąca, odkąd się dowiedziałem o tym, zbierałem te witaminy i chowałem. Teraz przekupiłem strażnika, by mnie zabrał do Katheriny.
Była około czternasta, kiedy przechodziłem przez próg skrzydła szpitalnego. Prowadził mnie ten gostek, który uwielbia witaminy. Otworzył pancerne drzwi do pokoju mojego kotka. Szybko wszedłem do środka, a drzwi się za mną zatrzasły.
- Masz godzinę, pośpiesz się. Nie chcę zostać rozstrzelanym - mruknął strażnik. - I nie zapomnij o zapłacie, 494.
Odszedł od drzwi, więc nawet nie miałem szans mu odpowiedzieć. Spojrzałem na Katherinę. Uśmiechnąłem się.
- Cześć, kotek.
(Katherina?)
Został zabrany do kanceru, a oficer kontynuował przechadzkę, przyglądając nam się. Zaraz jednak na plac weszła ta blondynka i gestem oddelegowała dupka. Sama przeszła się, aż zatrzymała się przede mną. Stałem na baczność, patrząc się przed siebie. Nie w nią, nie w jej oczy. Przed siebie, tak jak stać powinienem. W końcu każde moje nieposłuszeństwo może się odbić na Kath, lepiej więc być grzecznym i spokojnym, mimo, że miałem ochotę ją udusić gołymi rękami.
- Twój numer - zażądała odpowiedzi, w trybie rozkazującym. Znała mój numer, ale sprawdzała mnie. Jeszcze miesiąc temu odpowiadałem zawzięcie "nazywam się Alec!" dopóki nie zamknęła mnie w ciasnym.. czymś, które okazało się zmniejszać. Znaczy podłoga i sufit się do siebie przysuwały. Wyszło na to, że w końcu siedziałem w na pewno nie naturalnej pozycji. Przez tydzień. Bez jedzenia, picia, przestrzeni do życia. Może lepiej powiedzieć jej ten cholerny numer.
- Cztery dziewięć cztery - powiedziałem bez zająknięcia. Uśmiechnęła się.
- Mnie nie oszukasz, wiem co myślisz - stwierdziła. Odeszła. Reszta musztry przebiegła spokojnie. To co zawsze: wykonywanie rozkazów. Potem rozgrzewka i walka wręcz. Po pierwszym tygodniu ćwiczeń, moje mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Zbyt długo nie ćwiczyłem. Teraz już jednak było wszystko dobrze, radziłem sobie nieźle, nawet bardzo nieźle.
Właśnie zmierzaliśmy do wyjścia z placu, do lasu na zajęcia z strategi. Było to niczym zabawa: dwa oddziały walczą z sobą, próbując zdobyć flagę którą ma któraś z drużyn. Proste zadanie? Nie koniecznie. Wszystkie ruchy były dozwolone, oprócz zabójstwa. Mogliśmy sobie łamać kości, rozcinać się nawzajem, ranić, torturować, wszystko co dusza zapragnie. Jednak kiedy zmierzałem do wyjścia, z jednej strony boiska na drugie, zauważyłem... Katherine. Właśnie stała po drugiej stronie Placu, od strony budynków. Ona.. ona tam stała. Specjalnie teraz ją wypuścili: kiedy ja miałem iść. Nie przewidzieli, że będą malutkie opóźnienia. Niewiele myśląc, podbiegłem do niej i ją przytuliłem. Rozpęd zrobił swoje i razem dosyć wolno zrobiliśmy kilka kroków, ona do tyłu ja do przodu. W końcu natrafiliśmy na siatkę. Przytulałem ją mocno, wplątując palce prawej ręki w jej włosy, a drugą mając na jej plecach. No, nieźle urósł jej brzuch, ale teraz nawet nie miałem czasu by jakoś się na tym skupić.
- Katherina - odetchnąłem z ulgą, po raz pierwszy od dwóch miesięcy się uśmiechając. Lekko, bo gdy tylko to zrobiłem, trochę mnie bolała twarz. Co z tego. Miałem w ramionach mojego małego kotka. Ona również mnie przytuliła. - Martwiłem się o Was. Bardzo.
- Cztery dziewięć cztery - rozległ się głos. Zignorowałem go, nie chcąc puszczać jej. Ja się wychowałem w Manticore, byłem przyzwyczajony do takiego życia, ale jak ona może się czuć? Eh... Nie. Nie pozwolę, by moje dziecko się tu wychowało.
Odsunąłem się od niej na kilka centymetrów i pocałowałem ją, namiętnie i przeciągle. Oj, oberwie mi się za to od oficera. Już czułem na sobie dziwne spojrzenia innych. Romansowanie, nawet drobne czułość, ba, nawet przytulanie się było zabronione, seks był dozwolony jedynie w celach naukowych. W końcu mieliśmy być zimni, zdystansowani. A ja? Właśnie plułem im w twarz takim zachowaniem. Tutaj mnie przecież nie ukarzą, najwyżej wyląduje znów w izolatce.
- Muszę iść - powiedziałem, niechętnie się odsuwając. - Możesz wychodzić na dwór?
- Tak.
- Co ile?
- Trzy dni.
- Za trzy dni - pożegnałem się z nią i ponownie pocałowałem.
*Siedem dni później*
Dziś o szóstej czterdzieści zostałem wypuszczony z izolatki. Dosyć krótko mnie trzymali, jak na złamanie dwóch punktów regulaminu. Po pierwsze, opuściłem miejsce zbiórki. Po drugie, złamałem zakaz o czułościach. No proszę.
Jedyne co mnie gnębiło, to to, że przegapiłem dwa spotkania z Katheriną. Postanowiłem więc wykorzystać pewną wiedzę. Otóż jeden z strażników uwielbia witaminy, którymi nas karmią. Przez pół miesiąca, odkąd się dowiedziałem o tym, zbierałem te witaminy i chowałem. Teraz przekupiłem strażnika, by mnie zabrał do Katheriny.
Była około czternasta, kiedy przechodziłem przez próg skrzydła szpitalnego. Prowadził mnie ten gostek, który uwielbia witaminy. Otworzył pancerne drzwi do pokoju mojego kotka. Szybko wszedłem do środka, a drzwi się za mną zatrzasły.
- Masz godzinę, pośpiesz się. Nie chcę zostać rozstrzelanym - mruknął strażnik. - I nie zapomnij o zapłacie, 494.
Odszedł od drzwi, więc nawet nie miałem szans mu odpowiedzieć. Spojrzałem na Katherinę. Uśmiechnąłem się.
- Cześć, kotek.
(Katherina?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz