Dłonie kurczowo zaciskały się na kierownicy. Pewnie były już białe, jednak trudno to stwierdzić, ponieważ były zakryte przez czarne, skórzane rękawiczki. Ludzie wchodzili do paszczy lwa, poubierani w bajkowe kreacje. Suknie które ciągną się po ziemi i te krótkie, do ud pań. Smokingi jak u kelnerów i te jak u książąt. Maski z piórami, koronkami, uszami w wszystkich kolorach tęczy. Przeważała czerń i biel, była również i krwista czerwień, błękit niczym niezachmurzone niebo, zieleń mchu, kolorowe pastele. Czas stać się częścią tego przedstawienia. Z zamyślenia wyrwał go głośny dźwięk, tuż koło ucha. To Max zapukała w szybę. Wyszedł z wozu, poprawiając swe ubranie. Grunt to czuć się dobrze, prawda? Jeśli tak, to Ben nie miał gruntu pod nogami.
- Idziesz? - spytała uśmiechnięta. Pokiwał ponuro głową i ruszył do środka podpierać ściany. Tak jak pomyślał tak i zrobił. Oparł się, skrzyżował ręce na piersi i po prostu obserwował ludzi zaciekawiony ich zachowaniami i tą dziwną maskaradą. Taniec? Toż to zwykłe marnowanie energii by trochę poobracać się i pokołysać.
Przez drzwi weszła kobieta, która od razu zainteresowała Bena. Nie, nie był to przejaw natury romantycznej acz zwykłe rozpoznanie "znajomej". Vivienne czy też Lotka wkroczyła do sali balowej w długiej, czarnej sukni i masce na twarzy. Uniósł kącik ust, obserwując ją. Sama nawet nie zwróciła na niego uwagi. Być może to przez maskę, zakrywającą połowę twarzy, w tym charakterystyczne policzki czy piegi. Teraz jedynie zielone niczym młode liście oczy zdradzały tożsamość. Nie ruszył się z miejsca, już słysząc w głowie "znów się widzimy" wypowiedziane kąśliwym głosem.
(Vivienne?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz