niedziela, 26 października 2014

od Vivienne - C.D Bena

Nocy była jej dniem, księżyc słońcem. To właśnie w nocy mogła uwolnić się od masy ludzi w garniturach i obcisłych sukienkach, sunących kolumną do pracy, szkoły, tej paplaniny, niekończącego się potoku słów, zlewającego w jeden wielki hałas. Cisza jak przejrzysta woda rzeki niosła ze sobą spokój i piękne myśli, ale też samotność i uczucie całkowitego odosobnienia. Nic na świecie nie ma samych zalet.
Zawiązała włosy w niedbały warkocz i nałożyła długą, obszerną koszulkę. Spojrzała niepewnie na swoje odbicie w lustrze, krzywiąc się. Długie nogi były krzywe, ramiona także wydawały się koślawe. Blond strzecha na głowie i zapadnięty brzuch. Do tego zero jakichkolwiek wzniesień gdziekolwiek.
Nic na świecie nie ma samych zalet, lecz są wyjątki z samymi wadami.
Dotknęła lustra. Zimno przeszyło jej palce, powodując nieprzyjemny dreszcz. Skąd bierze tyle siły, jako tak cherlawe stworzonko? Powinna zgnić w szpitalu. Najlepiej psychiatrycznym, bo chyba tylko tam by się odnalazła.
Zacisnęła rękę w pięść i nie nakładając butów wyszła na zewnątrz. Drobne kamyczki wbijały się w skórę, ale nie przeszkadzało jej to. Usiadła na środku autostrady, patrząc w niebo i kołysząc się lekko. Nie mogła dłużej tego w sobie tłumić, nie mogła dłużej znieść tej samotności. Wszyscy odeszli. Nie miała nikogo. Czuła się jak noworodek, zupełnie naga i bezradna. Codziennie musiała żyć ze świadomością i zdana jest tylko na siebie.
Pokręciła głową nie dając spłynąć wzbierającym łzom. Wciągnęła powietrze nosem zagryzając mocno wargę. Kiedyś w takich momentach używała szkła. Dziś, po wielu latach ręka świerzbiła ją, gdy patrzyła na stare blizny, bo je otworzyć. Nałóg wcale nie musiał oznaczać papierosów czy alkoholu.
Odgłosy bójki doszył do niej przytłumione. Księżyc rzucał plamy światła na jezdnię, ani żywej duszy w promieniu przynajmniej kilometra. Tylko ona, nóż i Grot, który zajęty był teraz uporczywym dziobaniem martwej myszy, skręcającej się jeszcze w przedśmiertnej agonii. Vivienne zawołała go i wysłała na zwiady. Wrócił po kilku minutach, wydając dwa, skrzeczące dźwięki.
Nie służyła dobru, zabijała ludzi, a nie ratowała ich.
Oczywiście wbrew wszystkim swoim zasadom pobiegła cicho, bo na bosaka, w ciemną, wąską alejkę, idealną siedzibę mafii czy jakiegoś groźnego gangu. Gdy zobaczyła dwóch osiłków, którzy znęcali się nad jakimś biedakiem oceniła poziom zagrożenia na jakieś dwadzieścia procent. Miała nóż, a oni jedynie mięśnie, do tego szybkość ładującego się programu komputerowego.
Niewiele myśląc rzuciła się w wir walki. No może nie do końca "rzuciła", bo jednemu poderżnęła gardło, co było jej specjalnością, a drugi tym samym nożem, który zatopił się gładko w szyi wspólnika oberwał idealnie między oczy.
Spojrzała na drgające ciało, myśląc, że podzieli los myszy złowionej przez Grota. Ze zdziwieniem patrzyła na mężczyznę, który ją uratował. Zawahała się. Musi spłacić dług. W końcu uklęknęła przy nim, a on popatrzył na nią z...wdzięcznością? Chyba się jej wydawało. Słowa ledwo przechodził mu przez gardło, zdawało się to bardziej jakimś bełkotem umierającego. Wyjęła tabletki i podała mu opakowanie do drgającej spazmatycznie dłoni, czekając na rozwój wydarzeń. Jego oczy przesunęły się po jej twarzy z wyrzutem.
- Sam sobie nie poradzę - wychrypiał. Jej wargi rozchyliły się ze zdziwienia. On? Zawsze taki zdecydowany, stanowczy i opanowany teraz nagle bez pomocy nie może dać sobie rady? Silny, wszechmocny mutant? - Dziewczyno... - przypomniał o swojej gasnącej obecności.
- Vivienne, Lotka - rzekła, podając mu tabletkę do ust, uważając, aby ich nie dotknąć. Naiwnie myślała, że może odejść. Stracił przytomność, damulka. Dźwignęła go na goi i przekładając jego rękę za swoją szyją pociągnęła go do najbliższego punktu opieki dla chorych, czyli jej domu.

Ben?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz