Nocy była jej dniem, księżyc słońcem. To właśnie w nocy mogła uwolnić
się od masy ludzi w garniturach i obcisłych sukienkach, sunących kolumną
do pracy, szkoły, tej paplaniny, niekończącego się potoku słów,
zlewającego w jeden wielki hałas. Cisza jak przejrzysta woda rzeki
niosła ze sobą spokój i piękne myśli, ale też samotność i uczucie
całkowitego odosobnienia. Nic na świecie nie ma samych zalet.
Zawiązała włosy w niedbały warkocz i nałożyła długą, obszerną koszulkę.
Spojrzała niepewnie na swoje odbicie w lustrze, krzywiąc się. Długie
nogi były krzywe, ramiona także wydawały się koślawe. Blond strzecha na
głowie i zapadnięty brzuch. Do tego zero jakichkolwiek wzniesień
gdziekolwiek.
Nic na świecie nie ma samych zalet, lecz są wyjątki z samymi wadami.
Dotknęła lustra. Zimno przeszyło jej palce, powodując nieprzyjemny
dreszcz. Skąd bierze tyle siły, jako tak cherlawe stworzonko? Powinna
zgnić w szpitalu. Najlepiej psychiatrycznym, bo chyba tylko tam by się
odnalazła.
Zacisnęła rękę w pięść i nie nakładając butów wyszła na zewnątrz. Drobne
kamyczki wbijały się w skórę, ale nie przeszkadzało jej to. Usiadła na
środku autostrady, patrząc w niebo i kołysząc się lekko. Nie mogła
dłużej tego w sobie tłumić, nie mogła dłużej znieść tej samotności.
Wszyscy odeszli. Nie miała nikogo. Czuła się jak noworodek, zupełnie
naga i bezradna. Codziennie musiała żyć ze świadomością i zdana jest
tylko na siebie.
Pokręciła głową nie dając spłynąć wzbierającym łzom. Wciągnęła powietrze
nosem zagryzając mocno wargę. Kiedyś w takich momentach używała szkła.
Dziś, po wielu latach ręka świerzbiła ją, gdy patrzyła na stare blizny,
bo je otworzyć. Nałóg wcale nie musiał oznaczać papierosów czy alkoholu.
Odgłosy bójki doszył do niej przytłumione. Księżyc rzucał plamy światła
na jezdnię, ani żywej duszy w promieniu przynajmniej kilometra. Tylko
ona, nóż i Grot, który zajęty był teraz uporczywym dziobaniem martwej
myszy, skręcającej się jeszcze w przedśmiertnej agonii. Vivienne
zawołała go i wysłała na zwiady. Wrócił po kilku minutach, wydając dwa,
skrzeczące dźwięki.
Nie służyła dobru, zabijała ludzi, a nie ratowała ich.
Oczywiście wbrew wszystkim swoim zasadom pobiegła cicho, bo na bosaka, w
ciemną, wąską alejkę, idealną siedzibę mafii czy jakiegoś groźnego
gangu. Gdy zobaczyła dwóch osiłków, którzy znęcali się nad jakimś
biedakiem oceniła poziom zagrożenia na jakieś dwadzieścia procent. Miała
nóż, a oni jedynie mięśnie, do tego szybkość ładującego się programu
komputerowego.
Niewiele myśląc rzuciła się w wir walki. No może nie do końca "rzuciła",
bo jednemu poderżnęła gardło, co było jej specjalnością, a drugi tym
samym nożem, który zatopił się gładko w szyi wspólnika oberwał idealnie
między oczy.
Spojrzała na drgające ciało, myśląc, że podzieli los myszy złowionej
przez Grota. Ze zdziwieniem patrzyła na mężczyznę, który ją uratował.
Zawahała się. Musi spłacić dług. W końcu uklęknęła przy nim, a on
popatrzył na nią z...wdzięcznością? Chyba się jej wydawało. Słowa ledwo
przechodził mu przez gardło, zdawało się to bardziej jakimś bełkotem
umierającego. Wyjęła tabletki i podała mu opakowanie do drgającej
spazmatycznie dłoni, czekając na rozwój wydarzeń. Jego oczy przesunęły
się po jej twarzy z wyrzutem.
- Sam sobie nie poradzę - wychrypiał. Jej wargi rozchyliły się ze
zdziwienia. On? Zawsze taki zdecydowany, stanowczy i opanowany teraz
nagle bez pomocy nie może dać sobie rady? Silny, wszechmocny mutant? -
Dziewczyno... - przypomniał o swojej gasnącej obecności.
- Vivienne, Lotka - rzekła, podając mu tabletkę do ust, uważając, aby
ich nie dotknąć. Naiwnie myślała, że może odejść. Stracił przytomność,
damulka. Dźwignęła go na goi i przekładając jego rękę za swoją szyją
pociągnęła go do najbliższego punktu opieki dla chorych, czyli jej domu.
Ben?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz