Ostatni tydzień był spokojny. Żadnych ofiar, większych kłótni, słowem: Ben był aniołkiem, nikomu nie wadząc. Całe dnie siedział na największym punkcie w mieście, czyli dachu pewnego budynku. Odkąd pamiętał uwielbiał wysokości, niczym kot który wspina się na drzewo by móc dokładnie obejrzeć okolice. Nie wiedział, ile tam siedział. Godzinę? Dwie? Sześć? Z dachu przegoniła go dopiero burza. Niechętnie zszedł i ruszył ulicą do swojego mieszkania, oddalonego parę kilometrów od centrum. Przemoczony do suchej nitki, z wodą ściekającą z włosów na twarz i wpadająca do oczu, wszedł. Przebrał się i położył wygodnie, z książką w ręku. Taki spokojny jak jeszcze nigdy, z powodu nieznanego. Ubrany w czarną, bawełnianą koszulkę i wytarte jeansy nie różnił się od pierwszego lepszego człowieka. Pomijając tatuaże, odsłonięte dzięki krótkim rękawom. Takich jak on to chyba nikt nie ma. Trzeba wspomnieć, że wszystkie pomijając wielki na plecach były robione przez niego samego. Tamten tylko narysował.
Wtem do mieszkania weszła Max. Już dawno ustalili zasadę, że nie ma potrzeby pukać. On tego nie robił, ona się nauczyła i sama chamsko wpadała do mieszkania bez żadnego "cześć" czy "witam". Sytuacja jak każda inna, nie zwrócił więc już nawet na to zbytniej uwagi. Spojrzał na nią, niezbyt się przejmując niezapowiedzianą wizytą. Telefon godzinę wcześniej nie zrobiłby większej różnicy i tak zastałaby go leżącego na kanapie i mającego gdzieś cały świat. Owszem, był samotnikiem, nie wychodzącym do ludzi.
- Max - stwierdził niezwykle spostrzegawczo.
(Max?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz